Rammstein w Chorzowie czyli Stadion Śląski płonie

KATEGORIA: Muzyka

Stadion Śląski płonie – mogli pomyśleć mieszkańcy Chorzowa, widząc kłęby czarnego dymu unoszące się nad stadionem dwudziestego czwartego lipca.

Ale tego dnia nie było pożaru, choć faktycznie był ogień – to Rammstein przyjechał do Polski w odwiedziny. W tym roku obchodzi 25-lecie swojego istnienia. 25 lat na scenie, 25 lat ewolucji własnego stylu muzyki, 25 lat robienia show, bo tę sztukę ciężko czasem nazwać koncertem w powszechnym rozumieniu tego słowa.

Przyjechałem tu z Gdańska. Rzadko przyjeżdżają do Polski, ale byłem na każdym ich koncercie u nas – mówi jeden z fanów, czekając w długiej kolejce przed wejściem na płytę. – Musiałem zostawić w domu dwójkę dzieci, ale żona mi jakoś wybaczyła. To tylko raz na trzy lata.

Najwierniejsi czekają tu od rana, o ile nie od wczoraj. Przyszliśmy po czternastej, a kolejka ludzi z biletami na płytę sięga już co najmniej sto metrów. Fani siedzą wszędzie – na rozgrzanym asfalcie, trawie, pod drzewami, na krawężnikach. Otwarcie bram nastąpi dopiero o siedemnastej. Wśród czekających uczestników szczególną uwagę zwracają rammsteinowe „zakonnice” – w krótkich spodenkach lub spódniczce, koszulce z logiem zespołu, czarnym welonem i białym pasem na czole z wyhaftowanym czerwoną nicią znakiem R+.

To tylko jedna z zorganizowanych grup. Są ich dziesiątki. Średnio co pół godziny przyjeżdża kolejny autokar wypełniony fanami Rammsteina. Zjeżdżają się nie tylko z całej Polski, ale także spoza granic kraju – spotykamy tutaj Niemców, Czechów, Rosjan czy nawet Szwedów. Każdy chce zobaczyć to widowisko.

O siedemnastej zaczyna się oblężenie bram, ale organizatorzy dobrze sobie radzą – służba porządkowa i informacyjna kieruje ludzi do odpowiednich bramek, ustawia kolejki, nadaje komunikaty przez głośniki w paru językach. Choć początkowo ilość czekających osób wyglądała przerażająco, po osiemnastej na stadion dało się wejść niemal bez zatrzymania.

Za bramą czekają członkowie polskiego fanklubu Rammsteina. Rozdają zapalniczki z napisem: „Ohne dich”. Proszą o ich zapalenie podczas grania tego utworu przez zespół. W obieg idą także glow sticki (światła chemiczne w postaci pręcików) i kartki z pozdrowieniami dla muzyków w różnych językach. Te ostatnie mają zostać uniesione po „Engel”. Fanklub namawia do zapalenia latarek w telefonach podczas „Deutschland – RMX by Richard Kruspe”. Trybuny świecą na biało,a płyta na czerwono – słyszymy polecenia koordynatorów akcji. To będzie swoisty obraz polskiej flagi.

Wchodzimy na płytę. W oczy rzuca się ciężki, industrialny wygląd sceny głównej. Na ogromnych wieżach znajdują się przedmioty przypominające celowniki snajperskie rodem z teledysku „Ich will” bądź wiatraki. Na środku zawieszony jest telebim prezentujący scenę. Choć dwa takie same są jeszcze na trybunach, nie zostaną później wykorzystane.

Wybija dwudziesta, stadion niemal już zapełniony, a pianistki z francuskiego Duo Jatekok zaczynają wprowadzać tłum w odpowiedni nastrój, odgrywając na fortepianie mniej i bardziej znane utwory Rammsteina. Przy ostatnim – „Sonne” – wszyscy podśpiewują pod nosem i czekają z niecierpliwością na gwiazdę tego wieczoru.

Pozostało piętnaście minut do wejścia.Niektórzy już nie wytrzymują. Kilka osób zostaje wyniesionych na rękach przez ochronę – zemdleli. Na płycie ciasno, duszno i gorąco, choć jeszcze nie pojawiła się ani krztyna ognia.

Słychać śpiew, brawa,skandowanie, gwizdy. Na trybunach ludzie robią „falę”. Z niemiecką precyzją, równo o dwudziestej pierwszej, rozlega się spokojna muzyka, przerwana po chwili dźwiękiem wybuchającej bomby. Gwałtowny błysk światła oślepia tłum, a scenę spowija czarny dym, spośród którego stopniowo wyłaniają się kolejni członkowie zespołu. „Was ich liebe” otwiera to ponaddwugodzinne  przedstawienie, by za chwilę skontrastować z wkraczającym brutalnie „Links 2-3-4” i przygotować fanów na najlepsze.

Wszyscy czekają na ogień. Fani zaczynają tańczyć pogo. Czy robi się niebezpiecznie? Nie, ochrona obserwuje ludzi, a i uczestnicy sami się
pilnują. Ci bardziej agresywni – choć stanowią zaledwie garstkę zgromadzonych – szybko zostają wyproszeni poza teren imprezy.

Robi się gorąco. Dosłownie i w przenośni. Serca porywa „Mein Herz brennt”, a ogień raz po raz przecina powietrze. Niektórzy wychodzą spod sceny, nie są w stanie wytrzymać kolejnych fal gorąca.

Nie będzie chłodniej. To nie ten koncert, nie ten zespół. Rammstein ciągle dolewa oliwy do ognia, podgrzewa atmosferę. Na scenę wjeżdża wielka kołysanka z upiornym dzieckiem, która płonie. Zaraz pali się także niemowlę i wybucha, a konfetti tryska w uczestników stojących na scenie.

Wkrótce wszystko gaśnie i powoli rozbrzmiewa zremiksowane przez Richarda Kruspe „Deutschland”, stanowiące istne preludium do standardowej wersji tego utworu. Odrobina muzyki elektronicznej rozluźnia uczestników. Na trybunach – jak i pod sceną – widać włączone światła i latarki. Tak oto fani oddają cześć Rammsteinowi – podobnie będzie później przy „Ohne dich”, kiedy to wszyscy uniosą zapalone zapalniczki.

Za spokojnie? Tylko chwilowo. Za chwilę uderzy „Mein Teil”, a wokalista wcieli się w rolę szalonego kucharza z miotaczem ognia zamiast palnika. W wielkim garze stojącym na scenie będzie gotował Christiana Lorenza.

Zespół podczas całego koncertu sprytnie przeplata nowe utwory ze starymi. Znane wszystkim „Du hast” sprawia, że Till Lindemann nie musi śpiewać – głos oddaje publiczności. Na stadionie słychać tylko muzykę i donośny śpiew uczestników.

Po balladzie „Ohne dich” muzycy gdzieś znikają. Po chwili można zobaczyć, jak niemal biegną do małej sceny umieszczonej nad płytą, gdzie za moment zaśpiewają utwór „Engel” w akompaniamencie fortepianowym. Tłum jest zachwycony połączeniem męskich głosów i delikatnych dźwięków wybrzmiewających spod klawiszy.

Rammstein nie byłby sobą, gdyby nie dorzucił garści kontrowersji do swojej działalności. Zaraz po utworze „Engel” część zespołu wsiada na ponton i płynie na falach ludzkich rąk, wymachując flagą polską i tęczową. Bardzo wymowny gest, zwłaszcza w obliczu wydarzeń z ostatnich dni. Jedno już jest pewne – ta impreza odbije się głośnym echem w mediach.

Grupa wraca z „surfingu” na scenę,a z głośników dobiega „Ausländer”. Połączenie tych dwóch elementów nasuwa myśli związane z uchodźcami.

Zbliżamy się do końca tego przedstawienia. Za kilka minut rozbrzmi wulgarne „Pussy”, a Till usiądzie na ogromnym, srebrnym penisie, z którego z szerokim uśmiechem będzie strzelał do publiczności białym konfetti.

Na pożegnanie „Ich will”, a po nim – gdyby komuś jeszcze brakowało świetlnych wrażeń – fajerwerki. Głośne, wystrzałowe zakończenie
podkreśliło poziom przedstawienia.

Zespół zrobił wszystko, by koncert nie został szybko zapomniany. Rammstein chciał, by było o nim głośno i osiągnął swój cel. Dopracowane w szczegółach widowisko, efektowna pirotechnika i wymowny gest odwołujący się do ostatnich wydarzeń – to przedstawienie będzie prawdopodobnie jeszcze długo komentowane w mass-mediach.

Ale czy utrzyma się na językach do następnego koncertu Rammsteina w Polsce? Zobaczymy. Jedno jest pewne – za rok znowu będzie o nich głośno.

Dagmara Kendzior - RADIO AFERA

Ta strona wykorzystuje cookies tylko do analizy odwiedzin. Nie przechowujemy żadnych danych personalnych. Jeśli nie zgadzasz się na wykorzystywanie cookies, możesz je zablokować w ustawieniach swojej przeglądarki.

OK