Kilka słów o sardyńskim reportażu...
KATEGORIA: Kultura
Zawsze wychodziłem z założenia, że reportaży nigdy za wiele. Jeżeli nie wiedziałem, co mam ochotę w danym momencie przeczytać, reportaż zawsze był tą bezpieczną przestrzenią spełniającą swoje zadanie, czyli przedstawienie subiektywnej opowieści o czyimś życiu w miejscu, które staje się wyjątkowe za sprawą specyficznego splotu wydarzeń. Zawsze uważałem, że reportaż musi być przede wszystkim żywy. Musi angażować czytelnika i wywoływać w nim emocje. Od fascynacji, przez śmiech, do oburzenia. Dobór emocji zależy od tematu reportażu, ale koniec końców musi być przede wszystkim angażujący. Te cechy dobrego reportażu znalazłem jako nastolatek w książkach Ryszarda Kapuścińskiego i tymi kryteriami kierowałem się przy wyborze kolejnych pozycji w przyszłości. Myślę, że rozpoczęcie przygody z reportażem od twórczości Kapuścińskiego było z jednej strony dobrą decyzją, bo jest to świetny reportażysta, ale z drugiej strony zauważyłem ostatnio, że wszystkie moje ulubione reportaże dotyczą wojen, afer politycznych, dyktatur, kryzysów humanitarnych i innych trudnych (ale angażujących) tematów.
Chcąc przełamać ten ciężar tematyczny postanowiłem sięgnąć, po raz pierwszy w życiu po coś lżejszego i tak trafiłem na reportaż Jeffa Biggersa „Sardynia. Podróż w czasie”. Czy mój plan znalezienia lekkiego reportażu się powiódł? Myślę, że tak. Czy teraz będę częściej sięgał po lekkie reportaże kosztem tych katastroficznych? Raczej nie, bo żeby tak się stało, reportaż Biggersa musiałby naprawdę przypaść mi do gustu – a tak się nie stało i już wyjaśniam dlaczego.
Założenia reportażu Biggersa były bardzo obiecujące. Autor postanowił opisać swoją podróż po Sardynii, uzupełniając personalne przeżycia o objaśnianie kulturowych fenomenów i historycznych wpływów kształtujących tożsamość Sardynii i jej mieszkańców. A wspomnianych wpływów jest nadmiar. Sardynia jest położona niemal w centrum Morza Śródziemnego i przez wieki przyciągała różne cywilizacje, które pozostawiły na niej swój ślad – Fenicjan, Kartagińczyków, Rzymian, Bizantyjczyków, Arabów, Hiszpanów, Katalończyków, Francuzów czy Włochów. Ślady ich obecności widoczne są w zabytkach, języku i mentalności Sardyńczyków, dla których obrona sardyńskiej tożsamości nabiera szczególnego znaczenia wobec trwających od wieków zewnętrznych zagrożeń. Rdzeniem tożsamości Sardyńczyków pozostaje jednak niespieszny, swobodny stosunek do życia – głęboko zakorzeniony w gościnności, bliskości natury i przywiązaniu do tradycji. Biggers często przywołuje swoje spotkania z Sardyńczykami – zarówno z przypadkowymi mieszkańcami wyspy, jak i z przedstawicielami świata kultury: literatami, muzykami czy architektami, starając się w kompleksowy sposób poznać sposób myślenia Sardyńczyków i ich podejście do życia. Autor opisuje swój udział w życiu kulturalnym Sardynii, relacjonując dziejące się tam festyny, imprezy, wystawy sztuki czy konkursy literackie, nie kryjąc przy tym swojego zachwytu, względem bogactwa kulturowego wyspy.
Czego na pewno nie można odmówić autorowi to jego szczerej miłości do Włoch i samej Sardynii, którą deklaruje w książce. Tę miłość czuć już w warstwie językowej, która rzeczywiście oddaje ducha tej wyspy i przenosi czytelnika w inne miejsce. Kiedy Biggers opisuje krajobrazy, czytelnik je widzi, kiedy opisuje sardyńską kuchnię, czytelnik chce jej spróbować. Ten literacki warsztat zasługuje na pochwałę, ale będzie to ostatnia pochwała w tej recenzji, bo jak już wspominałem, reportaż musi być przede wszystkim angażujący, a tego w tym przypadku brakowało.
Sięgając po reportaż, oczekiwałem czegoś lekkiego, poznania miejsca, w którym nie byłem i zachęty do kupna biletów lotniczych. Oczekiwałem, że poukładam sobie w głowie pojęcie sardyńskiej kultury i tożsamości. Nie oczekiwałem opisu niesamowitych przygód autora, bo nie chciałem czytać kolejnego Kapuścińskiego. Założenia reportażu Biggersa w teorii powinny dostarczyć mi tego, czego szukałem. Tak się jednak nie stało. Mimo ogromnego bagażu doświadczeń i wiedzy autora na temat Sardynii, struktura książki jest zbyt chaotyczna i zagmatwana, aby jej lektura sprawiała radość i wzbudzała większe zainteresowanie. Przykładowo: autor opisuje zdarzenie X - chwilowo mamy kontrolę nad tym, co czytamy i wiemy, co się dzieje, po czym nagle zostajemy zalani masą anegdot o historii wyspy (żeby nie było zbyt łatwo, chronologia jest umowna - po starożytnej anegdocie, momentalnie przechodzimy do bombardowań wyspy przez aliantów w czasie II wojny światowej). Następnie wracamy do omawianego zdarzenia X lub zaczynamy opis czegoś zupełnie innego i ponownie mierzymy się ze zbiorem losowych anegdot (przedtem podałem przykład historyczny, ale odpłynięcie w anegdotach równie dobrze może być interdyscyplinarne i po opisie bombardowań możemy śmiało przejść do opisu sardyńskiego obiadu). Ta specyficzna struktura może stanowić dużą barierę dla odbiorcy. Dla mnie zdecydowanie stanowiła i uważam, że jest ona głównym grzechem opisywanej książki.
Na początku recenzji krótko opisałem swój stosunek do reportażu i nakreśliłem moją dotychczasową relację z tym gatunkiem. Zrobiłem to dlatego, że wierzę, że być może nie należy skreślać tego reportażu zbyt pochopnie. Może po prostu nie jestem grupą docelową, do której autor chciał dotrzeć. Być może nie planował docierać do żadnej grupy docelowej i opisał swoje przeżycia w sposób, który uznał za słuszny. Po lekturze tego reportażu jestem natomiast pewien dwóch rzeczy: po pierwsze – wolę reportaże z kategorii „niespokojnych”, a po drugie – jeśli kiedyś znajdę się na Sardynii, z pewnością nie będę się nudził.
Chcąc przełamać ten ciężar tematyczny postanowiłem sięgnąć, po raz pierwszy w życiu po coś lżejszego i tak trafiłem na reportaż Jeffa Biggersa „Sardynia. Podróż w czasie”. Czy mój plan znalezienia lekkiego reportażu się powiódł? Myślę, że tak. Czy teraz będę częściej sięgał po lekkie reportaże kosztem tych katastroficznych? Raczej nie, bo żeby tak się stało, reportaż Biggersa musiałby naprawdę przypaść mi do gustu – a tak się nie stało i już wyjaśniam dlaczego.
Założenia reportażu Biggersa były bardzo obiecujące. Autor postanowił opisać swoją podróż po Sardynii, uzupełniając personalne przeżycia o objaśnianie kulturowych fenomenów i historycznych wpływów kształtujących tożsamość Sardynii i jej mieszkańców. A wspomnianych wpływów jest nadmiar. Sardynia jest położona niemal w centrum Morza Śródziemnego i przez wieki przyciągała różne cywilizacje, które pozostawiły na niej swój ślad – Fenicjan, Kartagińczyków, Rzymian, Bizantyjczyków, Arabów, Hiszpanów, Katalończyków, Francuzów czy Włochów. Ślady ich obecności widoczne są w zabytkach, języku i mentalności Sardyńczyków, dla których obrona sardyńskiej tożsamości nabiera szczególnego znaczenia wobec trwających od wieków zewnętrznych zagrożeń. Rdzeniem tożsamości Sardyńczyków pozostaje jednak niespieszny, swobodny stosunek do życia – głęboko zakorzeniony w gościnności, bliskości natury i przywiązaniu do tradycji. Biggers często przywołuje swoje spotkania z Sardyńczykami – zarówno z przypadkowymi mieszkańcami wyspy, jak i z przedstawicielami świata kultury: literatami, muzykami czy architektami, starając się w kompleksowy sposób poznać sposób myślenia Sardyńczyków i ich podejście do życia. Autor opisuje swój udział w życiu kulturalnym Sardynii, relacjonując dziejące się tam festyny, imprezy, wystawy sztuki czy konkursy literackie, nie kryjąc przy tym swojego zachwytu, względem bogactwa kulturowego wyspy.
Czego na pewno nie można odmówić autorowi to jego szczerej miłości do Włoch i samej Sardynii, którą deklaruje w książce. Tę miłość czuć już w warstwie językowej, która rzeczywiście oddaje ducha tej wyspy i przenosi czytelnika w inne miejsce. Kiedy Biggers opisuje krajobrazy, czytelnik je widzi, kiedy opisuje sardyńską kuchnię, czytelnik chce jej spróbować. Ten literacki warsztat zasługuje na pochwałę, ale będzie to ostatnia pochwała w tej recenzji, bo jak już wspominałem, reportaż musi być przede wszystkim angażujący, a tego w tym przypadku brakowało.
Sięgając po reportaż, oczekiwałem czegoś lekkiego, poznania miejsca, w którym nie byłem i zachęty do kupna biletów lotniczych. Oczekiwałem, że poukładam sobie w głowie pojęcie sardyńskiej kultury i tożsamości. Nie oczekiwałem opisu niesamowitych przygód autora, bo nie chciałem czytać kolejnego Kapuścińskiego. Założenia reportażu Biggersa w teorii powinny dostarczyć mi tego, czego szukałem. Tak się jednak nie stało. Mimo ogromnego bagażu doświadczeń i wiedzy autora na temat Sardynii, struktura książki jest zbyt chaotyczna i zagmatwana, aby jej lektura sprawiała radość i wzbudzała większe zainteresowanie. Przykładowo: autor opisuje zdarzenie X - chwilowo mamy kontrolę nad tym, co czytamy i wiemy, co się dzieje, po czym nagle zostajemy zalani masą anegdot o historii wyspy (żeby nie było zbyt łatwo, chronologia jest umowna - po starożytnej anegdocie, momentalnie przechodzimy do bombardowań wyspy przez aliantów w czasie II wojny światowej). Następnie wracamy do omawianego zdarzenia X lub zaczynamy opis czegoś zupełnie innego i ponownie mierzymy się ze zbiorem losowych anegdot (przedtem podałem przykład historyczny, ale odpłynięcie w anegdotach równie dobrze może być interdyscyplinarne i po opisie bombardowań możemy śmiało przejść do opisu sardyńskiego obiadu). Ta specyficzna struktura może stanowić dużą barierę dla odbiorcy. Dla mnie zdecydowanie stanowiła i uważam, że jest ona głównym grzechem opisywanej książki.
Na początku recenzji krótko opisałem swój stosunek do reportażu i nakreśliłem moją dotychczasową relację z tym gatunkiem. Zrobiłem to dlatego, że wierzę, że być może nie należy skreślać tego reportażu zbyt pochopnie. Może po prostu nie jestem grupą docelową, do której autor chciał dotrzeć. Być może nie planował docierać do żadnej grupy docelowej i opisał swoje przeżycia w sposób, który uznał za słuszny. Po lekturze tego reportażu jestem natomiast pewien dwóch rzeczy: po pierwsze – wolę reportaże z kategorii „niespokojnych”, a po drugie – jeśli kiedyś znajdę się na Sardynii, z pewnością nie będę się nudził.
Jakub Skowron