Riefenstahl. O karierze w cieniu swastyki.
KATEGORIA: Kultura
Tegoroczny festiwal Millennium Docs Against Gravity, jak zawsze, trzymał poziom i pokazał, że film dokumentalny nie musi być nudny i może angażować tak samo, jak każde inne medium. Na fali filmów poruszających bieżące i ważne tematy społeczne i geopolityczne, jak ma to zazwyczaj miejsce na festiwalu MDAG, mogliśmy obejrzeć film „Riefenstahl” w reżyserii Andresa Veiela, który nie doczekał się gratyfikacji w postaci nagród od krytyków i publiczności. Chciałbym powiedzieć, że wielka szkoda, ale cóż, vox populi, vox Dei. Konkurencja była spora, więc siłą rzeczy nie można nagrodzić wszystkich. Tą recenzją postaram się zwiększyć uznanie dla tego filmu, który, mimo że opowiada o postaci urodzonej ponad sto lat temu, porusza kwestie wciąż aktualne i niezwykle ważne.
Ale po kolei. Leni Riefenstahl była wybitną reżyserką o kontrowersyjnej przeszłości. Mówiąc wybitna reżyserka, mam na myśli jej wkład w sposób myślenia o kręceniu monumentalnych filmów, o nowatorskich ujęciach, stosowaniu szynowych konstrukcji do przemieszczania kamer, rytmicznym montażu podporządkowanym muzyce, slow motion, a także o wykorzystaniu ujęć z powietrza i grze światłem. Natomiast mówiąc o kontrowersyjnej przeszłości, mam na myśli jej powiązania z reżimem III Rzeszy. Jej najbardziej znane filmy, takie jak „Triumf Woli” czy „Olimpiada”, finansowało goebbelsowskie Ministerstwo Propagandy za grube reichsmarki na użytek polityki wewnętrznej nazistowskich Niemiec.
O Leni Riefenstahl przyjęło się myśleć przede wszystkim jako o artystce, która urodziła się w określonej rzeczywistości i której wkład w rozwój kina nie powinien być przesłaniany faktem współpracy z nazistami. Można nawet przyjąć, że Riefenstahl była systemową ofiarą, bo zawsze, gdy ktoś wspominał o jej twórczości, musiał też wspomnieć o tych nieszczęsnych nazistach. Czy powinniśmy w taki sposób zapamiętać Leni Riefenstahl? Z całą pewnością o taki obraz własnej osoby przez całe powojenne życie walczyła.
W 2018 roku odtajniono archiwalne materiały dotyczące życia reżyserki: rękopisy, zdjęcia, listy, nagrania i inne dokumenty, które Riefenstahl ukrywała przed opinią publiczną, prezentując taką wersję swojego życia, która była dla niej najwygodniejsza i możliwie najbardziej wybielająca jej współpracę z nazistami. Zestawienie tych archiwalnych dowodów z wywiadami, których Riefenstahl udzielała po wojnie, stanowi najmocniejszą część filmu. Na łamach filmu reżyser, dzięki solidnej pracy dziennikarskiej, konsekwentnie obnaża jej kłamstwa, w których z biegiem lat sama coraz bardziej się gubiła.
Nie wiedziała o obozach, nie widziała przemocy na ulicach, nie była kochanką Goebbelsa. Nikt wtedy o niczym nie wiedział, a Niemcy byli pierwszymi ofiarami Hitlera. Riefenstahl udzieliła wielu wywiadów po wojnie, w których popisała się niezwykłą arogancją. Siedząc w jednym studiu z Niemką zmuszoną do robót przymusowych podczas wojny, zapytała: „Kim Pani jest?”. Byle pierwsza ofiara nazizmu nie mogła krytykować majestatu reżyserki. Poczucie wyższości i brak skruchy towarzyszyły jej przez całe życie. Wspomniałem o jednym wywiadzie, ale podobne agresywne reakcje na zadawane pytania były dla Riefenstahl normą.
Film nie odbiera Leni Riefenstahl jej geniuszu. Nie jest próbą skreślenia jej dorobku. Jest rozprawieniem się z mitem niezaangażowanej politycznie reżyserki, która tworzyła filmy pod sztandarem swastyki z konieczności i przymusu. Bo nie mówimy tutaj o losowej Niemce, która podczas wojny, w trosce o własne bezpieczeństwo, unikała konfrontacji z ówczesną władzą. Mówimy o kobiecie, która po wojnie była jedną z pierwszych osób, które wspierały i utrzymywały bliskie relacje z Albertem Speerem, naczelnym architektem Hitlera i późniejszym ministrem uzbrojenia i amunicji III Rzeszy, skazanym na 20 lat pozbawienia wolności w procesach norymberskich. O jakim niezaangażowaniu my, więc mówimy? Czy Albert Speer też był tylko produktem swoich czasów, a jego projekt „Germanii” (bo taką miał nosić nazwę nowy Berlin po wojnie) współcześnie oceniamy wyłącznie pod kątem architektury? Oczywiście, że nie.
Czy więc warto obejrzeć „Riefenstahl”? Oczywiście, że tak. Po pierwsze dlatego, że przypadek tej reżyserki stanowi dobry punkt wyjścia do dyskusji o oddzielaniu artysty od jego twórczości, który często wraca przy okazji kontrowersyjnych wyskoków znanych artystów. Po drugie dlatego, że film, paradoksalnie, napawa pewnym optymizmem, pokazując, że kłamstwa nie można ciągnąć w nieskończoność, a odpowiedzialność przychodzi niezależnie od twojego statusu i faktu przynależności do elit. Michael Jackson był pedofilem, Kaczmarski bił żonę i córkę, a Leni Riefenstahl była nazistką. Nie bójmy się mówić o faktach i hamujmy się przed relatywizacją okrucieństwa.
PS. Co by nie mówić, nic tak dobrze nie wygląda na srebrnym ekranie jak dobrze skrojony nazistowski mundur. Leni Riefenstahl wiedziała to na długo przed premierą „Inglourious Basterds”. Miłego seansu.
Jakub Skowron
Ale po kolei. Leni Riefenstahl była wybitną reżyserką o kontrowersyjnej przeszłości. Mówiąc wybitna reżyserka, mam na myśli jej wkład w sposób myślenia o kręceniu monumentalnych filmów, o nowatorskich ujęciach, stosowaniu szynowych konstrukcji do przemieszczania kamer, rytmicznym montażu podporządkowanym muzyce, slow motion, a także o wykorzystaniu ujęć z powietrza i grze światłem. Natomiast mówiąc o kontrowersyjnej przeszłości, mam na myśli jej powiązania z reżimem III Rzeszy. Jej najbardziej znane filmy, takie jak „Triumf Woli” czy „Olimpiada”, finansowało goebbelsowskie Ministerstwo Propagandy za grube reichsmarki na użytek polityki wewnętrznej nazistowskich Niemiec.
O Leni Riefenstahl przyjęło się myśleć przede wszystkim jako o artystce, która urodziła się w określonej rzeczywistości i której wkład w rozwój kina nie powinien być przesłaniany faktem współpracy z nazistami. Można nawet przyjąć, że Riefenstahl była systemową ofiarą, bo zawsze, gdy ktoś wspominał o jej twórczości, musiał też wspomnieć o tych nieszczęsnych nazistach. Czy powinniśmy w taki sposób zapamiętać Leni Riefenstahl? Z całą pewnością o taki obraz własnej osoby przez całe powojenne życie walczyła.
W 2018 roku odtajniono archiwalne materiały dotyczące życia reżyserki: rękopisy, zdjęcia, listy, nagrania i inne dokumenty, które Riefenstahl ukrywała przed opinią publiczną, prezentując taką wersję swojego życia, która była dla niej najwygodniejsza i możliwie najbardziej wybielająca jej współpracę z nazistami. Zestawienie tych archiwalnych dowodów z wywiadami, których Riefenstahl udzielała po wojnie, stanowi najmocniejszą część filmu. Na łamach filmu reżyser, dzięki solidnej pracy dziennikarskiej, konsekwentnie obnaża jej kłamstwa, w których z biegiem lat sama coraz bardziej się gubiła.
Nie wiedziała o obozach, nie widziała przemocy na ulicach, nie była kochanką Goebbelsa. Nikt wtedy o niczym nie wiedział, a Niemcy byli pierwszymi ofiarami Hitlera. Riefenstahl udzieliła wielu wywiadów po wojnie, w których popisała się niezwykłą arogancją. Siedząc w jednym studiu z Niemką zmuszoną do robót przymusowych podczas wojny, zapytała: „Kim Pani jest?”. Byle pierwsza ofiara nazizmu nie mogła krytykować majestatu reżyserki. Poczucie wyższości i brak skruchy towarzyszyły jej przez całe życie. Wspomniałem o jednym wywiadzie, ale podobne agresywne reakcje na zadawane pytania były dla Riefenstahl normą.
Film nie odbiera Leni Riefenstahl jej geniuszu. Nie jest próbą skreślenia jej dorobku. Jest rozprawieniem się z mitem niezaangażowanej politycznie reżyserki, która tworzyła filmy pod sztandarem swastyki z konieczności i przymusu. Bo nie mówimy tutaj o losowej Niemce, która podczas wojny, w trosce o własne bezpieczeństwo, unikała konfrontacji z ówczesną władzą. Mówimy o kobiecie, która po wojnie była jedną z pierwszych osób, które wspierały i utrzymywały bliskie relacje z Albertem Speerem, naczelnym architektem Hitlera i późniejszym ministrem uzbrojenia i amunicji III Rzeszy, skazanym na 20 lat pozbawienia wolności w procesach norymberskich. O jakim niezaangażowaniu my, więc mówimy? Czy Albert Speer też był tylko produktem swoich czasów, a jego projekt „Germanii” (bo taką miał nosić nazwę nowy Berlin po wojnie) współcześnie oceniamy wyłącznie pod kątem architektury? Oczywiście, że nie.
Czy więc warto obejrzeć „Riefenstahl”? Oczywiście, że tak. Po pierwsze dlatego, że przypadek tej reżyserki stanowi dobry punkt wyjścia do dyskusji o oddzielaniu artysty od jego twórczości, który często wraca przy okazji kontrowersyjnych wyskoków znanych artystów. Po drugie dlatego, że film, paradoksalnie, napawa pewnym optymizmem, pokazując, że kłamstwa nie można ciągnąć w nieskończoność, a odpowiedzialność przychodzi niezależnie od twojego statusu i faktu przynależności do elit. Michael Jackson był pedofilem, Kaczmarski bił żonę i córkę, a Leni Riefenstahl była nazistką. Nie bójmy się mówić o faktach i hamujmy się przed relatywizacją okrucieństwa.
PS. Co by nie mówić, nic tak dobrze nie wygląda na srebrnym ekranie jak dobrze skrojony nazistowski mundur. Leni Riefenstahl wiedziała to na długo przed premierą „Inglourious Basterds”. Miłego seansu.
Jakub Skowron