Echa oryginału z oddechem pikseli
KATEGORIA: Kultura
Cyfryzacja kultury to temat, który jeszcze kilka lat temu większości z nas kojarzył się z czymś odległym i abstrakcyjnym. Trochę jak muzeum w VR - przez jakiś czas o tej koncepcji było głośno, ale nikt tak naprawdę w takiej przestrzeni nie był. Potem przyszedł COVID-19 i nagle wszystkie galerie, muzea i instytucje kultury musiały przenieść się do internetu o wiele szybciej niż zakładano. Dziś mamy więc nie tylko zdigitalizowane zbiory, ale też interaktywne wystawy, aplikacje AR, spacery 3D, a nawet pełnoprawne doświadczenia VR, które (przynajmniej w teorii) mają zastąpić, a częściej po prostu uzupełnić, kontakt z „prawdziwą” sztuką.
I tutaj pojawia się pytanie, które rzuca cień na cały ten temat: jakiej jakości jest takie doświadczenie? Czy interaktywne wystawy faktycznie „działają”?
Z jednej strony digitalizacja kultury to technologiczny eksperyment, z drugiej jednak – poważna zmiana w sposobie funkcjonowania instytucji kultury i komunikacji z odbiorcą. I właśnie od tego zaczniemy.
Choć słowa „digitalizacja” i „cyfryzacja” często używa się zamiennie, to w rzeczywistości opisują dwa różne procesy. Digitalizacją nazwiemy proces zamiany analogowych zasobów w ich cyfrowe odpowiedniki, z kolei cyfryzację – następnym krokiem, bardziej narracyjnym i odbiorczym. To tu zaczynają się interaktywne wystawy, aplikacje AR i VR, wirtualne spacery i cyfrowe narracje kuratorskie. Wszystkie z powyższych mają służyć temu, by użytkownik mógł coś przeżyć, a nie tylko „przeklikać” sobie obrazki.
Jednak zanim zaczniemy oceniać jakość wirtualnych i interaktywnych wystaw, warto najpierw sprawdzić, czy ktokolwiek tak naprawdę chce z nich korzystać. Zaskakujące jest to, że popyt faktycznie istnieje, i to całkiem solidny. Najnowsze globalne badania (projekt Museums in the Metaverse z Uniwersytetu w Glasgow) pokazały, że aż 79% badanych deklaruje zainteresowanie korzystaniem z technologii cyfrowych w kontakcie z kulturą. Co więcej, 77% osób przyznało, że chętnie sięgnęłoby po VR, jeśli pozwoliłoby im to zobaczyć miejsca lub dzieła, do których normalnie nie mają dostępu.
Moda, konieczność czy przyszłość?
Oczywiście nie jest to tylko fascynacja nowinką technologiczną. Ten trend zaczął się wcześniej, ale to dopiero pandemia COVID-19 sprawiła, że zwiedzanie online stało się (przynajmniej na chwilę) jedyną formą uczestnictwa w kulturze. Wiele muzeów odnotowało wtedy kilkukrotny wzrost odwiedzin na swoich stronach i w wirtualnych spacerach. Część odbiorców została z tym na dłużej, przyzwyczajona do wygody.
Nie znaczy to oczywiście, że wszyscy są zachwyceni. Wiele osób traktuje takie wystawy bardziej w formie ciekawostki – coś, co można zobaczyć raz, ale raczej nie jako pełnoprawny substytut muzeum. Ale wbrew stereotypom cyfrowe wystawy nie są niszowe. Powoli stają się normalnym elementem kultury współczesnej. Mimo wszystko popyt popytem, a jakość doświadczenia to zupełnie inna kwestia.
Cienka granica utraty sensu
Interaktywna wystawa może być naprawdę angażująca, gdy użyta technologia rzeczywiście służy treści. Dla osób przyzwyczajonych do języka cyfrowego może być nawet bardziej naturalna niż „tradycyjna gablotka”. Warto zaznaczyć, że jednak kontakt z dziełem to nie tylko informacja wizualna – to skala, faktura, przestrzeń, atmosfera sali, światło. Żadne VR nie odda tego w pełni (oglądanie „Damy z łasiczką” w 4K na ekranie to jednak nie to samo, co stanie przed nią w pomieszczeniu). Można uznać, że to kompromis między wygodą, dostępnością, innowacją a brakiem fizycznej obecności, której żadne medium nie zastąpi. Dobra wystawa cyfrowa nie powinna udawać tej fizycznej, tylko tworzyć coś własnego: osobną narrację, inne tempo, inną logikę.
Przez rosnącą popularność immersyjnych technologii zauważalna jest tendencja, w której to część instytucji idzie w stronę widowiska, show, animacji, projekcji. Oczywiście to nie musi być złe, ale niesie ryzyko, że sztuka stanie się jedynie tłem do atrakcji, wręcz kiczem, a nie głównym bohaterem. Stąd spory o to, czy niektóre wystawy immersyjne (przykładowo „Van Gogh Experience”) to jeszcze edukacja, czy już raczej spektakl wizualny odtwarzany na masową skalę
.
Van Gogh (bad)Experience
Na multimedialnej wystawie brakowało nie tyle oryginałów, co choćby reprodukcji jakościowych – zamiast nich dostępne były wyłącznie wydruki o niskiej rozdzielczości z wyblakłymi kolorami i bez głębi obrazu (można było odczuć wrażenie, że ogląda się „drukowaną pocztówkę”, a nie dzieło sztuki). Z perspektywy artystycznej głównym zarzutem było to, że całość wydawała się być zbyt nastawiona na efekt „wow” i chwyt marketingowy, niż na prawdziwe osadzenie sztuki w kontekście. Muzyka, efekty świetlne, projekcje… Wszystko miało robić wrażenie, ale było tak sztuczne, że przypominało bardziej pokaz multimedialny niż refleksyjną wystawę.
Z wielu krytycznych opinii wyłania się też zarzut, że „immersja” bywa bardzo powierzchowna. Projekcje często okazywały się tandetne – drgające pędzle, animacje, które wyglądały sztucznie, albo efekty świetlne, które bardziej denerwowały i rozpraszały niż budowały atmosferę. Wszystko to razem sprawiło, że wystawa dla wielu stała się symbolem złych cech cyfrowej transformacji kultury. A jeśli przed technologią nie stoi pomysł, szacunek dla sztuki i odpowiedzialność za odbiorcę to rezultat może być pusty i denny, a dla niektórych (znawców/fanów) nawet obraźliwy i rozczarowujący. W tym przypadku czasem lepiej zostać przy tradycyjnej galerii, niż wydać pieniądze na doświadczenie, które zamiast pokazać sztukę – spłyca ją.
Nie wywracać muzeów!
Przyglądając się nowym nurtom w otoczeniu społecznym, często próbuję szufladkować je według dwóch (w mojej ocenie kluczowych) kryteriów: ewolucjonizm czy rewolucjonizm. Uważam, że cyfryzacja kultury nie powinna być „rewolucją” wywracającą stolik muzealny do góry nogami. To raczej kierunek ewolucji powinien kształtować i wprowadzać zmiany – w sposób powolny, złożony i pełny drobnych, ale znaczących przesunięć.
Jan Mazurczak
Źródło zdjęcia: https://www.redbrick.me/a-different-take-van-gogh-alive/
I tutaj pojawia się pytanie, które rzuca cień na cały ten temat: jakiej jakości jest takie doświadczenie? Czy interaktywne wystawy faktycznie „działają”?
Z jednej strony digitalizacja kultury to technologiczny eksperyment, z drugiej jednak – poważna zmiana w sposobie funkcjonowania instytucji kultury i komunikacji z odbiorcą. I właśnie od tego zaczniemy.
Choć słowa „digitalizacja” i „cyfryzacja” często używa się zamiennie, to w rzeczywistości opisują dwa różne procesy. Digitalizacją nazwiemy proces zamiany analogowych zasobów w ich cyfrowe odpowiedniki, z kolei cyfryzację – następnym krokiem, bardziej narracyjnym i odbiorczym. To tu zaczynają się interaktywne wystawy, aplikacje AR i VR, wirtualne spacery i cyfrowe narracje kuratorskie. Wszystkie z powyższych mają służyć temu, by użytkownik mógł coś przeżyć, a nie tylko „przeklikać” sobie obrazki.
Jednak zanim zaczniemy oceniać jakość wirtualnych i interaktywnych wystaw, warto najpierw sprawdzić, czy ktokolwiek tak naprawdę chce z nich korzystać. Zaskakujące jest to, że popyt faktycznie istnieje, i to całkiem solidny. Najnowsze globalne badania (projekt Museums in the Metaverse z Uniwersytetu w Glasgow) pokazały, że aż 79% badanych deklaruje zainteresowanie korzystaniem z technologii cyfrowych w kontakcie z kulturą. Co więcej, 77% osób przyznało, że chętnie sięgnęłoby po VR, jeśli pozwoliłoby im to zobaczyć miejsca lub dzieła, do których normalnie nie mają dostępu.
Moda, konieczność czy przyszłość?
Oczywiście nie jest to tylko fascynacja nowinką technologiczną. Ten trend zaczął się wcześniej, ale to dopiero pandemia COVID-19 sprawiła, że zwiedzanie online stało się (przynajmniej na chwilę) jedyną formą uczestnictwa w kulturze. Wiele muzeów odnotowało wtedy kilkukrotny wzrost odwiedzin na swoich stronach i w wirtualnych spacerach. Część odbiorców została z tym na dłużej, przyzwyczajona do wygody.
Nie znaczy to oczywiście, że wszyscy są zachwyceni. Wiele osób traktuje takie wystawy bardziej w formie ciekawostki – coś, co można zobaczyć raz, ale raczej nie jako pełnoprawny substytut muzeum. Ale wbrew stereotypom cyfrowe wystawy nie są niszowe. Powoli stają się normalnym elementem kultury współczesnej. Mimo wszystko popyt popytem, a jakość doświadczenia to zupełnie inna kwestia.
Cienka granica utraty sensu
Interaktywna wystawa może być naprawdę angażująca, gdy użyta technologia rzeczywiście służy treści. Dla osób przyzwyczajonych do języka cyfrowego może być nawet bardziej naturalna niż „tradycyjna gablotka”. Warto zaznaczyć, że jednak kontakt z dziełem to nie tylko informacja wizualna – to skala, faktura, przestrzeń, atmosfera sali, światło. Żadne VR nie odda tego w pełni (oglądanie „Damy z łasiczką” w 4K na ekranie to jednak nie to samo, co stanie przed nią w pomieszczeniu). Można uznać, że to kompromis między wygodą, dostępnością, innowacją a brakiem fizycznej obecności, której żadne medium nie zastąpi. Dobra wystawa cyfrowa nie powinna udawać tej fizycznej, tylko tworzyć coś własnego: osobną narrację, inne tempo, inną logikę.
Przez rosnącą popularność immersyjnych technologii zauważalna jest tendencja, w której to część instytucji idzie w stronę widowiska, show, animacji, projekcji. Oczywiście to nie musi być złe, ale niesie ryzyko, że sztuka stanie się jedynie tłem do atrakcji, wręcz kiczem, a nie głównym bohaterem. Stąd spory o to, czy niektóre wystawy immersyjne (przykładowo „Van Gogh Experience”) to jeszcze edukacja, czy już raczej spektakl wizualny odtwarzany na masową skalę
.
Van Gogh (bad)Experience
Na multimedialnej wystawie brakowało nie tyle oryginałów, co choćby reprodukcji jakościowych – zamiast nich dostępne były wyłącznie wydruki o niskiej rozdzielczości z wyblakłymi kolorami i bez głębi obrazu (można było odczuć wrażenie, że ogląda się „drukowaną pocztówkę”, a nie dzieło sztuki). Z perspektywy artystycznej głównym zarzutem było to, że całość wydawała się być zbyt nastawiona na efekt „wow” i chwyt marketingowy, niż na prawdziwe osadzenie sztuki w kontekście. Muzyka, efekty świetlne, projekcje… Wszystko miało robić wrażenie, ale było tak sztuczne, że przypominało bardziej pokaz multimedialny niż refleksyjną wystawę.
Z wielu krytycznych opinii wyłania się też zarzut, że „immersja” bywa bardzo powierzchowna. Projekcje często okazywały się tandetne – drgające pędzle, animacje, które wyglądały sztucznie, albo efekty świetlne, które bardziej denerwowały i rozpraszały niż budowały atmosferę. Wszystko to razem sprawiło, że wystawa dla wielu stała się symbolem złych cech cyfrowej transformacji kultury. A jeśli przed technologią nie stoi pomysł, szacunek dla sztuki i odpowiedzialność za odbiorcę to rezultat może być pusty i denny, a dla niektórych (znawców/fanów) nawet obraźliwy i rozczarowujący. W tym przypadku czasem lepiej zostać przy tradycyjnej galerii, niż wydać pieniądze na doświadczenie, które zamiast pokazać sztukę – spłyca ją.
Nie wywracać muzeów!
Przyglądając się nowym nurtom w otoczeniu społecznym, często próbuję szufladkować je według dwóch (w mojej ocenie kluczowych) kryteriów: ewolucjonizm czy rewolucjonizm. Uważam, że cyfryzacja kultury nie powinna być „rewolucją” wywracającą stolik muzealny do góry nogami. To raczej kierunek ewolucji powinien kształtować i wprowadzać zmiany – w sposób powolny, złożony i pełny drobnych, ale znaczących przesunięć.
Jan Mazurczak
Źródło zdjęcia: https://www.redbrick.me/a-different-take-van-gogh-alive/